Słuchaj podcastu i obserwuj nas tam, gdzie Ci najwygodniej:
Dziś jesteśmy w Lublinie. Zapraszamy na spacer nie tylko w czasie i przestrzeni, ale też po równoległej rzeczywistości. Istnieją bowiem dwa miasta – to, którego historia pisana jest konkretnymi zdarzeniami, jak i to, którego dzieje znaczone są postaciami i wydarzeniami, w które trudno wprost uwierzyć. Może zresztą alternatywnych Lublinów jest więcej. Może każda z legend to opowieść o zupełnie innym mieście, które w najlepsze istnieje sobie obok Lublina z cegły i kamienia, miasta studentów i trolejbusów. Może też wszystkie te miasta graniczą ze sobą bezwiednie, a jedynym momentem, gdy otwiera się przejście między nimi, jest zaciekawienie dziecka, które spogląda w zacienioną bramę jakiejś liczącej sobie setki lat kamienicy. Może to miasta dostępne dla tych, którzy z zachwytem wspinają się wzrokiem po Wieży Trynitarskiej. Może to Lublin, który objawia się tym, którzy pobłądzili w ulicy Misjonarskiej, a stając pod dworem Bentkowskich, poczuli się, jak gdyby naprawdę opuścili tętniące życiem miasto, a znaleźli się w bajce co najmniej.
Józef Czechowicz o Lublinie
No i jak nie zgodzić się z Józefem Czechowiczem – noc, usypiająca zgiełk codziennego dnia, otwiera bajkowe wrota przeszłości, którą wśród zadumanych, późnych godzin odżywa tu tysiącem zdarzeń, baśni i legend. Czechowicz zwrócił również uwagę na inne czynniki, które – jak można by powiedzieć – sprzyjają powstawaniu legend. Wszak Lublin jest grodem prastarym. Tak starym, że jego początki nie są znane i uchwytne historykom. Kto jednak pomyślałby, że w tym względzie uprzywilejowana jest legenda, może poczuć się nie do końca usatysfakcjonowany. Poeta pisze bowiem, że bogactwo dziejów tego miasta sprawia wręcz, że i legenda jest bezsilna w tłumaczeniu jego najgłębszych i najbardziej skrytych korzeni. Jest więc Lublin prawdziwym „królestwem legend”, choć te mówią o mieście tylko tyle, ile same chcą nam przekazać.

Najbardziej znane legendy lubelskie
Każde przyzwoite miasto nie tylko może poszczycić się legendami, ale też dba o nie, propagując pośród mieszkańców i przyjezdnych. Można powiedzieć, że legendy dzielą się na dwa typy. Jeden z nich to te, które znane są jedynie miejscowych, a niekiedy tylko tym spośród nich, którzy naprawdę interesują się dziejami miasta. Drugim typem są legendy „na eksport”. Opowieści, które urastają do rangi symboli, stając w jednym rzędzie z najpierwszymi skojarzeniami, które ma się, myśląc o konkretnym mieście. Tak też ma Toruń swojego flisaka i żaby, ma Kraków smoka wawelskiego, ma Poznań słynne koziołki, ma wreszcie Lublin pieczęć uczynioną łapą samego czarta.
Diabelski sąd w Lublinie
Rzecz działa się w roku 1637. W Trybunale Koronnym toczył się proces przebrzydle bogatego magnata i ubożeńkiej wdowy. Szlachcic próbował przejąć majątek kobiety, w czym potrzebny był mu glejt wydany przez skorumpowany skład sędziowski. Sędzia prowadzący sprawę wydał wreszcie niesprawiedliwy wyrok, przychylając się do racji bogacza, a krzywdząc kobietę. Ta miała wówczas krzyknąć: Ach gdyby mą sprawę i diabli sądzili, takowej krzywdy by mnie nie zrobili!. Nocą, gdy całe miasto w najlepsze już spało, przed gmach Trybunału zajechały powozy, co miał rzekomo słyszeć i widzieć pisarz sądowy. Z karoc wysiedli odziani w pąsowe szaty sędziowie, którzy pospiesznym krokiem weszli po trybunalskich schodach. Kazali otworzyć sobie gmach, po czym zajęli miejsca przy stole w sali sądowej. Wywołana została co dopiero zamknięta sprawa wdowy i magnata. Przez chwilę można było mieć wrażenie, że powtórnie zapadnie wyrok korzystny dla szlachcica, bo i fałszywych argumentów na jego korzyść nie brakło w przemowie jednego z przybyłych. Kiedy jednak sędziowie udali się na naradę, po czym ogłosili swą decyzję, pisarz trybunalski wręcz struchlał! Skład przychylił się ku racjom kobiety, a gdy wypowiadano sentencję wyroku, Chrystus Trybunalski zapłakał krwawymi łzami, po czym odwrócił głowę od złości i niesprawiedliwości ludzkiej, gorszej nawet od diabelskiej.
Nie powiedzieliśmy jeszcze, co musi tu paść, że sędziowie, którzy nawiedzili nocą lubelski Trybunał, prezentowali się co najmniej osobliwie. Ich pociągłe i szczupłe twarze już same w sobie emanowały czymś niepokojącym, a gdy jeszcze dodać, że spod kruczoczarnych włosów wystawały im różki, nie trzeba chyba tłumaczyć, kim byli. By przypieczętować wyrok diabelskiego trybunału, jego przewodniczący oparł się o blat prezydialnego stołu i wypalił swą czarcią łapę na wieczną pamiątkę wydarzenia, w które nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzyłby, gdyby nie ten dowód. Od lat siedemdziesiątych XX w. stół eksponowany jest w lubelskim zamku.
Inną niezwykłą pamiątką osobliwego zdarzenia jest krucyfiks. Dawniej wchodził na wyposażenie Trybunału, później przeniesiono go do fary św. Michała, po jej zburzenia zaś – do kaplicy Przenajświętszego Sakramentu w lubelskiej katedrze.

Czarcia łapa wypalona na blacie
Rzekło się, że najważniejszym „dowodem”, który przemawia za prawdziwością legendy, jest odcisk diabelskiej łapy na blacie stołu, który podziwiać można w Muzeum Narodowym w Lublinie. Czy to najprawdziwszy autentyk? Można by powiedzieć, że i tak, i nie. Faktycznie istnieje taki stół, faktycznie też na jego blacie wypalony jest odcisk lewej dłoni. Co jednak istotne, opowieść o diabelskim sądzie dotyczy rzekomo roku 1637, podczas gdy pierwsza wzmianka o osobliwym stole pojawia się dopiero w roku 1876. Na łamach „Gazety Lubelskiej” mebel został wspomniany przez monografistę Lublina i autora jednego z pierwszych przewodników po mieście, Władysława Zielińskiego. Nie musi to oczywiście znaczyć, że stół powstał dopiero w wieku XIX, ale co warto podkreślić, najnowsze badania wskazują, że mebel jest o przeszło sto lat młodszy od legendarnych zdarzeń, a wykonano go u schyłku XVIII w. Żeby być precyzyjnym, mówimy tu o samym sosnowym blacie. Nie ma też pewności, że stół związany był z salą rozpraw, ponieważ istnieje też możliwość, że wchodził w skład wyposażenia sali ustępowej, czyli miejsca, gdzie gromadziły się strony w oczekiwaniu na wyrok. Trzeba również dodać, że przekonanie, iż ognisty odcisk dłoni jest najważniejszą pamiątką niezwykłego procesu, pojawiło się dopiero w XIX w. Wcześniej utrzymywano, że „dowodem” posiedzenia sądu jest wydany przez czartów dekret, przechowywany zresztą w archiwum.
Historia legendy
Podanie o czartach w Trybunale przez grubo ponad sto lat mogło funkcjonować jedynie w obiegu mówionym. Pierwsza pisemna wzmianka o diabelskim procesie pojawia się w roku 1810, w czym zasługa autora Przypadków lubelskich, poety Wincentego Kamieńskiego. Trzydzieści kilka lat później ta sama opowieść, choć w nieco zmienionym wariancie, została spopularyzowana przez Henryka Rzewuskiego i to właśnie w tej wersji stała się znana i opowiadana do dziś.
Ale skoro już o datach mowa – rok 1637 wcale nie jest taki pewny, jeśli chodzi o termin samego zdarzenia. Jeden z badaczy czarciego sądu – Jan Sas-Zubrzycki – utrzymywał, że do procesu miało dojść sporo później, bo w roku 1727. Swoje przypuszczenia oparł o doniesienie, że to właśnie wówczas doszło do cudu, jakoby Pan Jezus z trybunalskiego krucyfiksu zapłakał. Świadkami zdarzenia było kilkadziesiąt osób, ale nigdy oficjalnie nie uznano go za cud. Sam Sas-Zubrzycki, ale to na zupełnym marginesie, może nas interesować również jako utalentowany architekt i projektant kościoła św. Józefa na krakowskim Podgórzu.
Dodajmy tylko, że Magdalena Kowalska-Cichy, badaczka, na ustaleniach której w dużej mierze opieramy ten materiał, słusznie zauważa, że gdyby ktoś pochylił się nad tematem i sprawdził, czy rzeczonego 1727 roku, gdy Pan Jezus na krzyżu zapłakał, w Lublinie sądzono jakąś biedną kobietę, wiele spraw mogłoby się wyjaśnić.
Jaja przed niezawisłym sądem
No dobra, powiedzą ci bardziej cwani – diabelską łapę na sosnowym blacie da się przecież wypalić, jeśli tylko dysponuje się odrobiną fantazji i odpowiednimi narzędziami. Ale rzekło się przecież, że diabelski sąd pozostawił ślad w oficjalnych papierach. Czy można spodziewać się, że potencjalny dowcipniś był na tyle zdeterminowany w „prankowaniu” lublinian, że aż sfałszował sądową dokumentację? Okazuje się, że w wieku XVII i XVIII praktykowano coś, co przez badaczy określane jest mianem wpisów epickich lub ludycznych. Zabieg stanowił skuteczne zabezpieczenie przed zapędami nieuczciwych ludzi, którzy mogliby chcieć dopisać akt do zamkniętych już spraw. Wówczas formułowano zapis o nieprawdopodobnej treści, by zapełnić miejsce i wyeliminować ryzyko ewentualnego fałszerstwa. Dowcipne i niesamowite zapiski stanowiły zatem praktyczne i niezbędne narzędzie w służbie przejrzystości i uczciwości sądowych praktyk. Lubelskie księgi grodzkie zawierają nie tylko informacje o diabłach, które odwiedziły miasto, ale też skargę klaczy na wilka, Jesieni na Wiosnę oraz papieru na złych pisarzy. Miejmy nadzieję, że w dzisiejszych czasach nikt nie opublikuje skargi Internetu na złych copywriterów i ten blog ujdzie nam na sucho.
Swoją drogą – może jest to cenny trop, który należy mieć na uwadze, kiedy bada się legendy w ogóle? Może niektóre z nich wyrosły właśnie na gruncie podobnych zapisek?

Lubelska legenda rodem z Piotrkowa Trybunalskiego?
Jak by tego było mało, najbardziej lubelska z lubelskich legend może pochodzić z Piotrkowa – nie bez powodu zwanego Trybunalskim. Do dziś opowiada się tam historię bardzo zbliżoną do tej z Lublina. Inna rzecz, że obie opowieści uległy pod drodze znaczącym przekształceniom, być może wtórnie upodabniając się do siebie. W każdym razie, wiele wskazuje na to, że legenda o czarciej łapie powstała właśnie w Piotrkowie. Kiedy jednak trafiła na lubelski grunt, wzbogacono ją o wątek związany z krucyfiksem. Co jednak ważne, obie opowieści poruszały problem ubogiej kobiety bezlitośnie potraktowanej przez sąd, który wziął stronę magnata. Z czasem legenda z Piotrkowa Trybunalskiego wzbogacona została o udział znanych z imienia Rokity i Boruty, co ostatecznie zmieniło przebieg całej historii, wprowadzając tak plastyczne zwroty akcji, jak wyrywanie języka krzywoprzysięzcy.
Można powiedzieć, że piotrkowski pierwowzór przyjął się w Lublinie, gdzie rozwinięto podanie o nowe szczegóły. Wówczas to legenda piotrkowska przeszła znaczące przeobrażenie, by po latach – już pod wpływem lepiej znanej i częściej opowiadanej (jeśli tak można powiedzieć) legendy lubelskiej – wrócić do stanu zbliżonego do pierwotnego.
I legendy mają swoje losy
Jak zatem widać, legendy mają swoje losy, a co równie ważne – mogą na losy wpływać. Jakim sposobem? Ano choćby przez fakt, że stanowią ważny składnik marek lokalnych. Marketing miejsc nierzadko sięga po podania, które przesądzają o miejscowym kolorycie i doskonale sprawdzają się w funkcji silnych wyróżników konkretnych ośrodków. Legendy, co z powodzeniem praktykowane jest w Lublinie, mogą inspirować twórców festiwali. Mogą też stanowić cenną podpowiedź dla twórców działających na polu street artu, czego lublinianie mieli okazję doświadczyć, podziwiając wielką, czerwoną dłoń, która obejmuje drzewo (swoją drogą, gdzie jest ta rzeźba?!).
Legenda to również pomysł na biznes – czasami taki, który na dobre wrośnie się w tkankę miasta. Wszak restauracja „Czarcia łapa” działała na starówce dobrych kilkadziesiąt lat. Wiewiórki donoszą, że ma jeszcze powrócić, a nawet, że w plany te zaangażowany jest przedsiębiorca ze znaną twarzą. Inne miasta, czy raczej działający tam przedsiębiorcy, również robią i robiły biznes na legendach, czego dowodem zamknięty już Dom Legend we Lwowie i działający w najlepsze Dom Legend Toruńskich.

Przeczytaj więcej na ten temat:
- Józef Czechowicz, Legendy lubelskie
- Legenda o czarciej łapie
- Magdalena Kowalska-Cichy, Diabły w Trybunale. Ile prawdy tkwi w legendzie?
- Spory trybunałów o czarcią łapę
Obrazy ilustrujące artykuły są kompilacją materiałów z wikipedia.org, fotopolska.eu, kpbc.umk.pl, fbc.pionier.net.pl, dostępnych repozytoriów motywów graficznych oraz zdjęć własnych.